Podziel się!
Zapewne oczekujecie przepisu lub rozważań kulinarno-projektowych… cóż… dzisiaj jednak będzie inaczej – oto recenzja. Może nawet nie recenzja, a opis miejsca do którego miałem przyjemność uciec dwa tygodnie temu.
Dokładnie, uciec. Nawet taki pracoholik jak ja musi rzucić wszystko i… nie, nie pojechać w Bieszczady. Wystarczy jedynie nie dotykać komputera przez weekend.
A dni były bardzo ciężkie. Ciężkie były tygodnie. Jak nic dopadło mnie przesilenie wiosenno-letnie. Niechęć do tworzenia, komponowania, bawienia się kolorem . Bywa. Nie da się funkcjonować cały czas na poziomie 102% profesjonalizmu i oddania dla branży. Można mieć 50 lat doświadczenia przy stanie czterdzieści plus, szczególnie jeśli podliczy się jeszcze nadgodziny w agencjach i godziny spędzone przy projektach zleconych prywatnie lub realizowanych z pasji.
RestoBar Ogień.
Pojechaliśmy niby na chwilkę, bo wydawka była w ograniczonych godzinach. Zabawiliśmy tam ponad 8h. Osiem godzin! Lekko licząc.
Czy mógłbym napisać, że to miejsce jest cudowne, wyjątkowe? I tak i nie.
Zależy jakimi kategoriami chciałbym się posługiwać.
Na pewno jest sielskie. Bardzo sielskie. Cudowni są ludzie, którzy stworzyli to miejsce, ten zakątek. I którzy karmią, bardzo dobrze karmią. Gospodarze, oraz przyjezdni. Ludzie, którzy są przyjaciółmi tego miejsca, z którymi można się wdać się w długie rozmowy w towarzystwie żywego ognia. Ludzie otwarci, życzliwy, pogodni. Pomimo ciężkiej pracy jaką wykonują w palącym słońcu i – dosłownie – ogniu.
Nie znajdziecie tu palenisk gazowych znanych z otwartych kuchni w restauracjach. Większość mięsiwa i ryb przyrządza się na grillu lub ognisku. Tak bardzo pierwotnie. Chyba, że czegoś nie przyuważyłem. Ale miałem prawo – było sielsko i leniwie 😉
Chwila polowania na wolny stolik – tak, wolny stolik. Taka dygresja, gdyż musicie wiedzieć parę rzeczy.
Czerwonego dywanu nie uświadczycie – jedynie zwykłą polną drogę. Droga asfaltowa jest, a jakże. W cywilizowanym kraju przecież żyjemy. Ale kończy się chwil parę przed wjazdem. Miast pięknie ubranych stołów i designerskimi krzesłami, podsuwanymi pod cztery literki przez kelnerów biegających w wykrochmalonych strojach – najzwyklejsze stoły z oheblowanych desek i uśmiechniętą obsługę.
Karta w dłoni. Pierwsze objawy ślinotoku na widok propozycji przygotowanych przez szefów kuchni. To druga, a może i trzecia rzecz o której powinniście wiedzieć. W surowych, acz nie spartańskich warunkach gotować dla Was będą znani (ja przynajmniej znam ze słyszenia) szefowie znanych, nagradzanych i uznawanych restauracji. Wirtuozi patelni, co z nie do jednego gara jedli. Wystarczy wspomnieć chociażby o takich osobach: Rafał Bernatowitz, Aleksander Baron, ogniomistrz Pavel Portyan.
Jednakże to tylko przedstawiciele, których nazwiska możecie znać lub nie, gdyż czasami się na nie trafia w różnych przekazach mediowych. By jednak wykazać się chociaż w niewielkim stopniu dziennikarską dokładnością należy wspomnieć o całym kolektywie.
Kolektyw RestoBar Ogień
Poznajcie zatem sylwetki osób tworzących tenże wspaniały kolektyw
Rodzina Państwa Lorek.
Jadwiga Lorek – Serce i dusza kuchni Koziarni. Mistrzyni serów świeżych i dojrzewających, wędlin, pasztetów.
Marcin Lorek – nestor przemiany owoców w doskonałe trunki, od cydru po octy, właściciel winnic, cydrowni. Pomysłodawca i realizator Ognia.
Kuba Lorek – dyplomowany znawca ryb, zarządzający stawami, winnicą i sadami należącymi do Koziarni. W projekcie Ogień główny administrator i organizator.
Promotorzy, ambasadorowie Polskiej Kuchni.
Pavel Portoyan – mistrz grilla, gdzie króluje baranina, steki, szaszłyki, lula kebab, rybyi warzywa. Człowiek od zawsze związany z ogniem. Szef w Kaukaskim Grillu ul. Lipowa 6F w Krakowie.
Aleksander Baron – jeden z najbardziej rozpoznawalnych szefów kuchni młodego pokolenia, rozwija polską regionalną kuchnię i promuje ją w najdalszych zakątkach świata.
Rafał Bernatowicz – pasjonat gotowania, od kilku lat pracuje z wybitnymi polskimi i światowymi kucharzami. Od lat związany z topowymi restauracjami w Polsce i za granicą – poprzez swoje prace artystyczne BernOnTable.
Bartosz Wilczyński – promotor kulinarny polskich win, cydrów autorskich i serów zagrodowych – organizator degustacji i warsztatów kulinarnych, zaprawiony w bojach kulinarnych z Jadwigą, Baronem, Bernim, Pavlem i Przemkiem
Przemek Błaszczyk – reprezentant nowej fali polskich kucharzy. Miłośnik tradycji i lokalnego produktu.
Więcej możecie przeczytać tu.
Wracając do karty. Już wiadomo, że oczy chciałby wszystko, jednak żołądek przyzwyczajany do pięciu regularnych posiłków w ciągu dnia spina się coś nerwowo. Decyzja jest prosta – zamawiamy większość dań i wszyscy jemy z jednego talerza i dzięki temu skosztujemy każdej propozycji po trochu (polecam!)
Składamy zamówienie, na stole ląduje lemoniada na bazie syropu z kwiatów z czarnego bzu, nieśmiały kieliszek wypełniony cydrem. Ślinianki pobudzone otaczającymi nas zapachami zaczynają powoli szaleć.
Szpecle.
Po płynach pozwalających chociaż trochę zniwelować skutki ciepłego dnia wjechały domowe kluseczki, w akompaniamencie pesto z czosnku niedźwiedziego i smardzów. Zwieńczone szawikiem zajęczym, który bardzo fajnie podkręcił całość.
Cudo, bez dwóch dań. Pyszne, delikatne i aromatyczne. Pierwszy głód został zaspokojony. Jednocześnie spowodował, iż głowie zakiełkowała myśl: „Chcę więcej!”.
Koszt: 28 zł.
Po chwili wjechało…
Carpaccio…
cud. I miód. Przygotowane z długo dojrzewającej, przez siedem tygodni wołowiny i równie długo dojrzewającego sera.
Surowa, lekku skruszona wołowina lubi towarzystwo owoców. Fajnie zagrałby tutaj słodki melon. Być może cienki plaster gruszki, jednak sezon na nią jeszcze nie nastał. Mimo wszystko – to jak i w jakiej formie zostało podane, było ono wystarczające. Talerz wyczyściliśmy momentalnie.
Koszt: 35 zł.
Można by rzec – musztarda po obiedzie.
Dawniej uważana jako deser, a jak deser to…
Słodki przerywnik pośrodku biesiady.
Owoce sezonowe z kruszonką. Nie próbowałem, bo deser. Ale skoro blisko byłem, więc parę zdjęć zrobiłem. Wyglądał cudnie i cudnie smakował.
Koszt: 20 zł.
Nikt nie chce odchodzić się od stołu. Towarzystwo przednie i rozmowy się toczą.
Wjeżdża grillowany pstrąg na szpadzie.
Podany na opalonej desce z nieznanego mi drzewa. W identyczny sposób zgromadzeni goście otrzymują swoje dania przyrządzone na ogniu.
Dopiero co wyłowiony z pobliskiego stawu z prywatnej hodowli Państwa Lorek. Bez nadmiaru przypraw. Z pieczonymi ziemniakami i świeżymi pomidorami. Prosto, przepysznie. Ości lizać.
Koszt: 35 zł.
Chwila przerwy.
Widok kręcących się kelnerów z zamówieniami oraz inne dania wjeżdżające przed oblicze współbiesiadników cały czas pobudza. Umysł pragnie, choć ciało mówi – nie dam rady. Rozmowy cały czas toczą się leniwie, a przyjemne słońce ogrzewa twarze. Niektórzy rozleniwieni strawą łapią „szok spożywczy” i zalegają na porozpinanych między drzewami hamakach.
Roztaczające się zapachy cały czas nęcą zmysły. Zamawiamy…
Barana z pieca.
A ten przybywa na grillowanej pajdzie chleba zbierającego nadmiar tłuszczu. Całość uzupełnia surówka z młodej kapusty. O bożenko! Szarpane mięso dosłownie rozpływa się w ustach. Nasiąknięty tłuszczem i sokiem z mięsa chleb jest czystą ambrozją.
Koszt: 45 zł.
Wszystko w towarzystwie pysznych win i wytrawnych cydrów rzemieślniczych z dawnych, rzadko dziś spotykanych w Polsce odmian jabłek – Cesarz, Wilhelm, Grochówka, Pepina Ribstona, Landsberska. Ciężko mi coś więcej powiedzieć, gdyż byłem prowadzącą (się i nie tylko) i nie dane mi było nawilżyć duszę, a na bazie zapachu i zmoczeniu koniuszka języka nie mogę się w pełni wypowiedzieć.
Ciąg dalszy recenzji musi się obyć bez zdjęć serwowanych potraw, bo ciało opadło już bezsilnie a i też nie chciałem wtryniać się z aparatem między talerze a głodnych współbiesiadników. Możecie mi uwierzyć, iż wyglądały i pachniały cudnie.
Samo wspomnienie wywołuje głód psychiczny, więc dołączcie i spróbujcie sobie wyobrazić.
Podpłomyk z pastrami i sosem ziołowym – na samo wspomnienie tego obrazu i zapachu zaśliniłem klawiaturę.
Rostbef wołowy z polskiej, sezonowanej 4 tygodnie czerwonej wołowiny, prosto z grilla …
Szaszłyk wieprzowy – mmmm….
Na na koniec, kiedy Ogień opustoszał, kiedy mogliśmy usiąść wraz z gospodarzami pod jednym dachem, a niebo płakało rzęsistym deszczem… gdy na stół wjechała wędzona riccotta, ser długo dojrzewający, którego nazwy nie zapamiętałem oraz… orgazmatyczny grillowany bakłażan, z czosnkiem i kolendrą.
Byłem – i jestem dzięki wspomnieniu, w siódmym niebie. W spa dla duszy i umysłu.
Jeśli zechcecie uciec od miejskiego zgiełku wybierzcie się do Ognia. Nie tyle dla samego jedzenia czy też miejsca. Dla oczyszczenia głowy. Pojeździe tam dla tych wspaniałych ludzi, którzy stworzyli to sielankowe miejsce z miłości do jedzenia.
Jedyny minus, a jednocześnie wielki plus – kolejne edycje Ognia odbywają się w cyklach miesięcznych i rezerwacje trzeba robić z dużym wyprzedzeniem, przez co apetyt na strawę i spokój jest mocno podsycany.
Mój z całą pewnością podsyciło.
Będę starał się odwiedzać to miejsce regularnie.